Z cyklu: moja koszykarska kariera (cz. II). Seniorska koszykówka... (Paweł Szcześniak)

+3
2015-03-25

 

SENIORSKA KOSZYKÓWKA...

Przejście z drużyny juniorów do drużyny seniorskiej jest jednym z najcięższych etapów w karierze koszykarza. Okres ten jest bardzo ciężki dla młodego zawodnika i nie wszystkim udaje się go przebrnąć. Mam wielu znajomych, którzy w wieku juniora byli znakomitymi zawodnikami, a po przejściu do seniorów sobie nie poradzili. Składa się na to wiele czynników. Po pierwsze, chłopak, który ma 17-18 lat, zderza się z całkiem inną rzeczywistością. Treningi są dużo mocniejsze, bardziej siłowe i gra zaczyna być bardziej poukładana. Grają nie tylko nogi i ciało. Gra przede wszystkim głowa. Po drugie, juniorzy bardzo często popełniają błąd, wybierając zespół, w którym mają zamiar grać. Zaślepieni opowieściami starszych kolegów i agentów decydują się na krok, który drogo ich potem kosztuje. Zwabieni większymi pieniędzmi nie patrzą, ile minut będą grać, jaka będzie ich rola w zespole, co dadzą im przenosiny do danego zespołu. Podpisują kontrakty, często nawet wieloletnie. Zamiast rozwijać swój talent, po kilku miesiącach zawodnik cofa w rozwoju sportowym. Okazuje się bowiem, że jego talent i wyniki juniorskie nie wystarczają, by przebić się do składu, w którym znajduje się dużo znakomitych zawodników. Chłopak zaczyna przesiadywać większość treningów i meczów na ławce. Z dnia na dzień frustracja jest coraz większa. Zawodnik aczyna myśleć o zmianie klubu bądź zakończeniu sportowej kariery, która się praktycznie jeszcze nie rozpoczęła.

 

Nawet jeśli to, co napisałem powyżej, nie brzmi zbyt ciekawie, chciałbym uświadomić niektórym młodym zawodnikom, że bycie dobrym juniorem nie zawsze przekłada się na dalszą przygodę w seniorskiej koszykówce. Pamiętajcie, aby wszystkie ruchy związane z Waszą przyszłością były przemyślane i skonsultowane z kilkoma zaufanymi osobami.

Ja trafiłem do drużyny seniorskiej w wieku 17 lat. Mój pierwszy obóz odbył się w Świeradowie-Zdrój. W zespole znajdowali się wówczas tacy znakomici zawodnicy, jak Gvidonas Markievicius, Siergiej Demurin, Jarosław Jechorek, Krzysztof Błaszczyński, Ryszard Mazur, Mirosław Łukowski, Tomasz Krzyżyński, Mirosław Rajkowski, Krzysztof Protasewicz, Sebastian Bouge, Piotr Bortnowski. Prócz mnie, do tej grupy oprócz dołączyli Krzysztof Chwirot, Oskar Zadrejko i Robert Morkowski. Byłem zafascynowany, że będę miał przyjemność trenować z koszykarzami, na których mecze jeździłem jeszcze do Drzonkowa, gdy grał Zastal. Miałem szacunek do każdego z nich, ale podczas treningów starałem się dawać z siebie wszystko. Nie patrzyłem, czy naprzeciw mnie stoi Gwidon, czy Rysiu. Starałem się każdego dnia i na każdym treningu udowadniać, że znalazłem się w tym miejscu nieprzypadkowo. Że chcę powalczyć o miejsce w składzie i zapisać się kiedyś w historii Zastalu, który był dla mnie zawsze najważniejszym klubem. W porównaniu ze starszymi zawodnikami wyglądałem jak chucherko. Ważyłem około 70 kilogramów, co nie pomagało mi w walce z bardziej rosłymi i cięższymi kolegami. Zawsze byłem szybki, ale w kontakcie ciało w ciało podczas gier 1 na 1 nie było już tak wesoło. Zaczęły się zajęcia na siłowni, regularne zdrowe jedzenie, które jest bardzo ważne dla sportowca. Po jakimś czasie moja waga znajdowała się w granicach 80 kilogramów. Tak przygotowany mogłem już zacząć konfrontacje w Ekstraklasie.

 

 

Moje pierwsze występy były mieszanką szczęścia i stresu. Cieszyłem się z faktu, że mogę grać już w lidze. Jednocześnie przeżywałem wielki stres, czy wszystko pójdzie OK. W nocy przed meczami nie mogłem zasnąć. Myślałem o przeciwnikach. O tym, jak mi pójdzie. Byłem zawodnikiem, który częściej stresował się przed meczem niż w trakcie jego rozgrywania. Wychodząc na rozgrzewkę, zapominałem o wszystkim i w skupieniu koncentrowałem się już wyłącznie na przeciwniku, przed którym nigdy nie czułem strachu. Miałem również swoje rytuały. Przed każdym meczem wiązałem na podwójne kokardy sznurówki w butach. Skarpetki wywijałem w typowy dla mnie sposób. Każdy trening musiałem skończyć celnym rzutem spod kosza, rzutem osobistym i za trzy. Przed meczem torbę ze sprzętem zawsze nosiłem na prawym ramieniu.

To były czasy, gdy na mecze jeździłem autobusem nr 7 z ul. Wyszyńskiego na ul. Waryńskiego. Potem na piechotę przechodziłem do hali na Szafrana. W autobusach można było się nasłuchać na swój temat! Były poklepywania po plecach, pochwały i gratulacje po wygranych meczach. Ale było również niezadowolenie i pytania, dlaczego tak słabo wypadliśmy w meczach, po których schodziliśmy z parkietu pokonani. Dzień po meczu zawsze pojawiała się relacja pana redaktora Andrzeja Flügela w Gazecie Lubuskiej. W tamtych czasach dziewięć na dziesięć rodzin kupowało tę gazetę. Po pewnym czasie zorientowałem się, że siła przekazu gazety jest naprawdę ogromna. Sąsiad z bloku, który nigdy nie był na meczu, stawał się znakomitym ekspertem koszykówki. A swoje opinie opierał na tym, co przeczytał w gazecie. Zdarzały się sytuacje, że w wygranym meczu zdobywałem 6 punktów, a sąsiad tłumaczył mi, abym się nie martwił. Że każdemu zdarza się słaby mecz, a następny będzie lepszy. Tyle że nie wiedział, iż oprócz 6 punktów zaliczyłem 10 asyst i 6 przechwytów, co było dobrym wynikiem. Jednak w rubryce w gazecie widniały tylko punkty i wiele osób się tym sugerowało. Po meczach często zdarzało mi się wychodzić na podwórko, by jak za dawnych czasów usiąść z kolegami na ławce przy piaskownicy. Dyskutowaliśmy o rozegranych spotkaniach, ale również o tym, co dzieje się w życiu każdego z nas.

REPREZENTACJA POLSKI

Jako 18-latek po raz pierwszy zostałem powołany do reprezentacji Polski seniorów. Gra w narodowych barwach była spełnieniem marzeń każdego chłopaka, który zaczynał przygodę z jakimkolwiek sportem.

Powołanie przyszło do klubu, więc na treningu oficjalnie zapoznałem się z pismem Polskiego Związku Koszykówki. Niesamowicie przeżywałem moje pierwsze powołanie. Wiedziałem, że już niedługo będę trenował z najlepszymi koszykarzami z całej Polski. Na jedno z pierwszych zgrupowań do Cetniewa przyjechali wszyscy najlepsi gracze: Dominik Tomczyk, Robert Kościuk, Andrzej Pluta, Mariusz Bacik, Adam Wójcik, Maciej Zieliński, Piotr Szybilski cyz Krzysztof Dryja to tylko pierwsze nazwiska z brzegu. To była znakomita ekipa, która w 1997 roku w mistrzostwach Europy w Barcelonie zajęła siódme miejsce. Oglądałem ten turniej w telewizji. Byłem bardzo zły, ale tylko dlatego, że trener wybrał do dwunastki bardziej doświadczonego gracza, jakim był niewątpliwie Krzysiek Mila. Po latach nie mam absolutnie żadnych pretensji do Eugeniusza Kijewskiego, który musiał wybierać między nami. Otrzymałem kolejną lekcję pokory i uświadomiłem sobie, że w życiu nie zawsze jest tak jak chcemy i jak nam się wydaje. Z drugiej strony, zmotywowało mnie to do jeszcze cięższej pracy. Tak, aby stać się lepszym zawodnikiem i aby w przyszłości nie pozostawić wątpliwości, że to ja zasługuję na miejsce w składzie.

W ciągu 12 lat reprezentowania barw narodowych rozegrałem około 100 meczów oficjalnych i towarzyskich. Z kadrą zwiedziłem praktycznie cały świat. Turnieje i mecze odbywały się praktycznie na wszystkich kontynentach - nie byłem tylko w Australii. Udało mi się grać z najlepszymi koszykarzami, którzy uważani byli za gwiazdy europejskiego i światowego basketu. Poznałem wiele kultur i obyczajów innych narodowości. Spotkałem wielu wspaniałych ludzi.

 

Dlaczego mi się udało? Ponieważ koszykówce podporządkowałem całe swoje życie. W młodości nie dla mnie były dyskoteki, imprezy i zabawy. Podczas gdy koledzy szli się zabawić, ja brałem torbę na ramię i jechałem na trening. Nie raz słyszałem: Paweł, odpuść sobie, jeden trening cię nie zbawi. Zawsze miałem na to jedną odpowiedź. Że jeszcze przyjdą takie czasy, że będę miał czas na zabawę i dyskoteki. Ale nie dziś. I nie teraz.

Daj nam znać, czy artykuł Ci się spodobał
+3
Jeśli tak, pokaż go swoim znajomym!

tagi: felietony Paweł Szcześniak
WRÓĆ