Próbuje właśnie sięgnąć pamięcią do moich wędrówek i przypomnieć sobie, czy dopadł mnie jakiś większy kryzys w trakcie wojaży. Kojarzę jedną szczególną sytuację, kiedy przeliczyłem siły ponad zamiary. O dziwo nie było to wcale w górach, a jedynie w lasach pobliskich mej miejscowości. Poszedłem na zwykły trekking z plecakiem w busz… i ledwo zeń wróciłem. Wyjątkowo źle obliczyłem tego dnia kaloryczne zapotrzebowanie organizmu.
Rozróżniam u siebie dwa objawy zmęczenia – jedno określam jako „kondycyjne”. Mój organizm staje wtenczas pod ścianą i należy mu się odpoczynek. Najczęściej wystarczy pięciominutowa przerwa i mogę walczyć dalej. Drugim rodzajem „dołu” jest „kryzys energetyczny” lub „kryzys kaloryczny” – wtedy czuję, że mój organizm nie ma paliwa na dalsza walkę z okolicznościami. Na gwałt potrzebuje kalorii, aby uzyskać moc do działania.
Wspomniany powyżej „leśny przypadek” dotyczy drugiego rodzaju kryzysu. Doskonale pamiętam, jak z każdym postawionym krokiem uciekała mi energia. Czułem ogromny głód i potrzebę „dotankowania kalorii”. Słaniałem się na nogach, ledwo szedłem – zupełnie jak zombie. Obłocone pola, którymi się poruszałem, zasysały podeszwy moich butów niczym bagno. Istna mordęga! Będąc jakieś trzy kilometry od domu zadzwoniłem do bliskich, ażeby wyszli mi naprzeciw z jakimś czekoladowym batonem. Zjadłem też kilka ciastek, odsapnąłem chwilę, pozwalając organizmowi przyswoić cukry i wróciłem do „bazy” cały i zdrowy.
Jakieś dwa miesiące temu wybrałem się z przyjaciółmi na rowerową eskapadę na pobliskie Wzgórza Dalkowskie. Trasa była zróżnicowana – trochę asfaltu, trochę lasu – sporo korzeni, drzew i górek, zjazdów i podjazdów. Kto był w tym cudownym miejscu, ten wie (szczególnie chłopaki od downhillu, którzy tam często operują) – wystarczy zobaczyć poniższy filmik.
Oczywiście żaden z nas nie zjeżdżał tak agresywnie jak śmiałkowie na filmie, ale przynajmniej macie wgląd w to, jak wyglądają tak często wspominane przeze mnie Wzgórza Dalkowskie. Miejsce warte lepszego rozpropagowania!
Wracając do tematu – jeden z nas nie był zaprawiony kondycyjnie na taką podróż. Pod koniec dopadł go potężny kryzys. Nie ważne, że do domu pozostało ledwie pięć kilometrów „z górki”. To był dorosły mężczyzna, a myślałem w tamtej chwili, że się rozpłacze. Zsiadł z roweru i powiedział kilka niecenzuralnych słów, po czym dodał, że nigdzie dalej nie jedzie. Oczywiście nie było opcji, aby go zostawić. Uspokoiłem go i kazałem wypić całą wodę, jaką wiózł w bidonie, aby maksymalnie odciążyć rower. Potem poleciłem, aby zjadł ostatniego batona i ofiarowałem mu swój. Chwile z nim posiedzieliśmy, przepakowałem cięższe rzeczy, jakie dźwigał w plecaku do swojego i podziałało. Po piętnastu minutach śmigał niczym młody bóg w stronę swojego domu! A mówi się, że słodycze to zło…
Góry w ostatnich latach stały się bardzo popularne. Nie ma sensu rozwodzić się tu dlaczego – po prostu ów fakt należy zaakceptować. Góry są modne i już. Niestety, często tacy „niedzielni turyści” nieznający jeszcze możliwości własnego organizmu źle planują trasy – a potem robi się nieprzyjemnie. Narastające zdenerwowanie, brak chęci do kontynuowania dalsze wędrówki – to oczywiste symptomy przemęczenia. W górach taksówki nie wezwiesz, a zejść jakoś trzeba. Stawką jest przecież ludzkie życie! Dlatego najlepiej wędrować w towarzystwie i pierwszej pomocy szukać u towarzysza przygody, bo nie zawszę możemy trafić na zabłąkanego górskiego anioła…
Kiedy jest źle, kiedy widzi się mroczki przed oczami, kiedy kręci się w głowie i słyszy szum w uszach, nigdy nie zatrzymujmy się gwałtownie, ponieważ grozi to omdleniem! Lepiej poczłapać w miejscu, a dopiero potem przysiąść (najlepiej na ziemi, żeby zminimalizować wysokość ewentualnego upadku spowodowanego utratą przytomności). Głowę w takiej chwili należy umieścić między własnymi nogami – chrońmy ją za wszelką cenę! Kiedy odegnamy już takową słabość trzeba zebrać rozpędzone myśli – oczywiście łatwo się o tym pisze siedząc w wygodnym fotelu, aczkolwiek istotnym jest ażeby zachować wówczas spokój – ulatujące nerwy nadszarpią naszą energię i jedynie pogłębią kryzys.
Takowa przerwa to idealny wręcz moment, aby coś zjeść i najlepiej żeby było to coś słodkiego. Czekolada z orzechami, batony energetyczne, nawet cukierki. Na dłuższe szlaki zabieram ze sobą termos żywieniowy z gorąca zupą (pełną ziemniaków) tudzież z ciemnym makaronem. Ciężar ten często bywa wart dźwigania! Cuda na szlaku potrafi zdziałać (nie)zwykła gorąca herbata lub kawa. Osobiście kawy nie pijam, ale herbatę malinową (czasem zieloną lub yerba mate) owszem – zawsze dolewam do niej soku owocowego i obficie słodzę miodem. Tak spreparowana herbata nie ma mnie nawadniać w trakcie wędrówki (od tego mam przecież wodę w plecaku) – to ma być moja „płynna pigułka szczęścia”. Odrobinka słodkiego ciepła rozlana w przełyku podniesie morale każdego utrudzonego piechura i ogrzeje zmarznięte dłonie!
Osobnym przypadkiem jest woda, którą ze sobą zabieram – zawsze dosypuję do niej GLUKOZY. Jest do nabycia praktycznie w każdym sklepie spożywczym. Takową wodę wzbogacam jeszcze witaminą C oraz odrobiną chlorku magnezu. Innym rozwiązaniem jest napój aloesowy, który również zawiera niezbędne mikroelementy oraz cukier – należy go jednak przed podróżą rozcieńczyć wodą; wtedy wystarcza na dłużej. Należy pamiętać, że w górach pocimy się obficiej, toteż szybciej wypłukujemy z organizmu niezbędne minerały, a temu należy bezwzględnie przeciwdziałać. PAMIĘTAJ: kiedy jest źle, kiedy czujemy, że ten dzień nie jest naszym najlepszym, bezzwłocznie należy zejść ku schronisku. Góry jak to góry – będą tu zawsze. Jeśli jednak posłuchamy własnego uporu zamiast głosu rozsądku, możemy zostać tam wraz z nimi na wieki… Dlatego lepiej wycofać się najkrótszą możliwą drogą i wrócić, kiedy będziemy mocniejsi. TO NIE WSTYD!