Dziewczynka w wielkim mieście, czyli c'est la vie... in Paris

0
2015-04-27
 
Zabieram się za relację z Marathon de Paris jak sójka za morze bo ciągle jest coś ważniejszego, ale myślę że już czas bo zaraz wszystko zapomnę :-)Jak pamiętacie zapewne zapisałam się na ten maraton rok wcześniej, właśnie gdzieś o tej porze i szczerze nie myślałam o nim zbyt dużo do momentu kiedy nie nastąpił start. Dość dziwne niby zarezerwowałam mieszkanie, kupiłam bilety na samolot, kupiłam walizkę i ją spakowałam ale jakoś tak beznamiętnie, zupełnie jakby to wcale nie miała być podróż mojego życia, a przecież być miała i na szczęście była. Zabrałam na nią męża i najstarszą córkę, której marzeniem był wyjazd do Paryża. Samolot jak to samolot - choć pierwszy w moim życiu - poza potwornym bólem głowy nie zrobił na mnie większego wrażenia. Dolecieliśmy późnym wieczorem ... gdzieś pod Paryż i musieliśmy się dostać do centrum jeszcze jakieś 80 km autobusem by przesiąść się na dwie linie metra by dotrzeć w końcu do wygodnego łóżka. Suma summarum wyszło, że podróż lądowa była dłuższa niż sam lot no ale tak jest ten świat zbudowany.
 
Słyszeliście kiedyś o mafii taksówkarskiej czy to w Poznaniu czy Warszawie? Pewnie tak. Ale pewnie nie słyszeliście o mafii metrowej? Ja też nie ale takową spotkałam w postaci młodych, arabskich francuzów, którzy legitymując się jakimiś identyfikatorami próbowali zmusić nas do zakupu całodniowego biletu, który obowiązywałby 10 minut. I chwała bogu za stanowczość mojego męża i za wiedzę od Kasi Flieger, która mocno poinstruowała wszystkich przyszłych maratończyków co w Paryżu piszczy. Bynajmniej jakoś udało nam się dotrzeć na nasz Montmartre nie tracąc majątku.
 
Mieszkanie okazało się fajną miejscówką z wygodnym łóżkiem, ekspresem do kawy i tuzinem knajpek w pobliżu. 
 
 
Dzień 1 - się ogarniamy i zwiedzamy
 
Oczywiście francuskie śniadanko, kawka a potem w drogę.
 
 
Odbiór pakietu startowego okazał się nie lada wyzwaniem z uwagi na problemy komunikacyjne i brak internetu, a gdy się już udało moim oczom ukazał się taki tłum zawodników, stojących w kolejce że myślałam że cały dzień tam spędzimy.
 
 
Na szczęście Francuzi bardzo lubią robić takie kolejeczki z bramkami i taśmami, które dość szybko się przesuwają i dzięki temu po 30 minutach udało mi się odebrać pakiet od znudzonego wolontariusza obsługującego strefę 4h15min. Najwidoczniej niewiele osób biega taki tempem. W miejscu wydawania pakietów odbywały się swoiste targi biegowe, a ilość firm na świecie zajmująca się tym biznesem przyprawia o zawrót głowy.
 
 
Ale po zjedzeniu wszystkich żelków Haribo uciekliśmy stamtąd na wieżę Eiffla no bo w sumie dobrym pomysłem było wchodzenie i schodzenie po 630 schodach (łącznie 1260) z wrzeszczącym z przerażenia dzieckiem 18 godzin przed maratonem :-)
 
Daliśmy radę i córce nawet udało się nie wypaść przez okratowaną wszędzie wieżę i już w strugach deszczu udaliśmy się na zasłużoną pastę.
 
 
Potem bagietki, serek pleśniowy, gigantyczna nutella i zalegliśmy w łóżkach zmęczeni jak byśmy co najmniej biegali :-)
 
Dzień 2 - Czas na maraton :-) przewidywana temperatura ponad 20 stopni, słonecznie
 
Na śniadanko wcześniej przygotowana jaglanka z nutellą i bananem. To nowa mieszanka, ale jak się okazało bardzo skuteczna bo trzymała przez 13 km :-)
 
Po dotarciu na miejsce okazało się że do zamknięcia mojej strefy 15 minut, a ja muszę jeszcze siusiu, a w kolejkach dziesiątki osób jak zwykle.
 
Ale się udało, dotarłam do strefy, która przy wiwatach kibiców ruszyła jakieś 10 minut później. Nie dopisałam jeszcze że między startem głównym a moim była różnica jakiejś godziny, tylu było uczestników a dokładnie ponad 50 tysięcy osób ze wszystkich stron świata.
 
 
Więc wystartowałam :-) swoim równym tempem mając ciągle w zasięgu wzroku "zająca" na 4:15. Biegałam przy francuskich okrzykach "allez allez" i dawałam radę. Myślałam o wielu różnych rzeczach, podziwiałam miasto .... około 10 kilometra postanowiłam uruchomić swoje MP3 i wtedy trochę przyspieszyłam bo biegło mi się wyśmienicie przy tej muzyce i wśród tych wszystkich ludzi. 
I myślałam że tak już będzie do końca, równie tempo w okolicy 6'10 i zwalnianie tylko na punktach dopajania i przy przyjmowaniu żelków i to wzruszenie na punktach kontrolnych gdzie było zawsze najwięcej kibiców.
Poniższe zdjęcia robione przez męża i córkę wszędzie tam gdzie mnie nie  było ;-)
 
 
A tu dupa :-( muzyka padła na 27 km a mojemu organizmowi przestała wystarczać tylko woda na punktach bo tylko ona była ... zero izotoników. I w tym momencie morale spadło i jeszcze na trasie pojawiły się podziemne tunele, w których gps siadało, gdzie było duszno i głośno. Jakoś dałam radę i wtedy na mojej drodze pojawił się zbawienny 30 km sponsorowany przez Isostar i wielka cysterna z napojem izotonicznym, który ocalił mi życie. Nie biegłam już tak szybko, raczej człapałam ale byłam w ruchu i odliczałam jeszcze 10...jeszcze 8 ... jeszcze 5 i te piekielne 2 km po 40 kilometrach. Podbudowywało, że nie tylko mnie było ciężko ...
 
I w końcu zobaczyłam z oddali metę, nawet udało się przyspieszyć, dobiegłam i wiecie co ... zrobiłam to czego nie zrobiłam w Poznaniu a czego mi brakowało ... POPŁAKAŁAM się ze wzruszenia że w końcu przebiegłam maraton, bo to chyba jednak był mój pierwszy bo poprzedni był sprawnie przeprowadzonym treningiem na 42 km. Dostałam piękny medal, koszulkę i ponczo żebym nie zmarzła. Przydało się bo jak się okazać miało za chwilę to nie były jedyne łzy. Otóż umówiłam się gdzieś z moim mężem ale nie mogłam tego miejsca znaleźć a żaden zaczepiony nie wiedział gdzie to jest. Oczywiście nie miałam ze sobą ani telefonu, ani dokumentów i ani grosza przy duszy. I stałam jak taka dziewczynka z zapałkami przy jedynej mi znanej stacji metra licząc że mnie znajdą. Przeliczyłam się, zaczęłam krążyć i spotkałam miłego Francuza który nie wiedział oczywiście gdzie jest to miejsce ale było mu mnie strasznie szkoda i pozwolił mi użyć swojego telefonu. I choć nie udało mi się dodzwonić do męża pojawiła się nadzieja że mąż oddzwoni a on przekaże wiadomość gdzie jestem. I zadziałało, przyszli! Cieszyłam się i jednocześnie chciałam ich udusić wspominając słowa męża na pożegnanie żebym się nie martwiła bo wszędzie mnie znajdzie. Ale nic to było minęło, dotarliśmy kuśtykająco do domu i poszliśmy na najdroższą pizzę w życiu. Potem szybko zasnęłam a raczej próbowałam zasnąć bo z bólu mi to nie wychodziło.
 
Przebiegłam ten maraton w 4 godziny i 28 minut czyli 2,5 minuty gorzej niż w Poznaniu,ale w tym cyklu treningowym wypadły mi 3 tygodnie biegania czyli jakieś 150 km. Jestem zadowolona.
Następny dzień to ukulturalnianie się w Luwrze z Moną Lisą w roli głównej i powrót do domu.
 
 
Czy było warto? Zawsze jest warto zrobić coś nowego i nigdy nie żałować.
Daj nam znać, czy artykuł Ci się spodobał
0
Jeśli tak, pokaż go swoim znajomym!

tagi: bieganie relacje maraton imprezy biegowe
WRÓĆ

SPRAWDŹ W NASZYM SKLEPIE