Uczył gry w tenisa w Madrycie i Maladze, by po zakończeniu studiów wyjechać w tym samym celu na... Mauritius. Na rajskiej wyspie, pośród palm, oceanu i surferów, przebywał przez siedem miesięcy. Po powrocie założył Akademię Tenisa V Szlem, która działa już od ponad dwóch lat. Oto pierwsza część rozmowy z Danielem Ignatowiczem - o błędach młodości, spełnianiu marzeń i maurytyjskim raju, który okazał się mniej przekonujący niż tenis w Polsce.
Skąd wziął się pomysł na tenisa? W czasach, gdy zaczynałeś, nie był z pewnością tak popularną dyscypliną sportu w Polsce jak dziś, po sukcesach Agnieszki Radwańskiej czy Jerzego Janowicza.
DANIEL IGNATOWICZ: - Nie należał i chyba w dalszym ciągu nie należy jeszcze do najbardziej popularnych dyscyplin. Zmienia się to, oczywiście, cały czas, wraz z sukcesami polskich tenisistów. Kiedy zaczynałem, królowała piłka nożna i do tej pory nie się nie zmieniło. Na korty zabrał mnie mój ojciec, który pogrywał w tenisa. Spodobało mi się od początku, zwłaszcza jako osobie - teraz mogę to powiedzieć - z predyspozycjami do sportów indywidualnych. Wydawało mi się to bardzo atrakcyjne. Przy tym moja pierwsza trenerka, Renata Skrzypczyńska, przy której stawiałem pierwsze tenisowe kroki, również przeszła drogę zawodniczą, więc miała oko do wyłapywania, które dziecko może grać w przyszłości w tenisa i się w tym sporcie rozwijać, a które pozostanie wyłącznie przy rekreacyjnym graniu. Zaczęły się treningi, pierwsze starty, wyjazdy na turnieje. Z upływem lat i czasu spędzonego na korcie zaczęły się dalsze podróże po Polsce czy Europie. Zdobywałem jakieś pomniejsze sukcesy, aż przyszedł moment, kiedy miałem 18-19 lat.
To był moment, w którym stwierdziłeś, że trzeba poszukać innej drogi.
- Jako szesnastolatek wyjechałem do Szczecina. Opuściłem rodzinny dom, przenosząc się do najlepszej grupy tenisowej w Polsce. Byłem wtedy na siódmej pozycji w kategorii do lat 18 w Polsce, trenowałem z trzecim i piątym zawodnikiem z tej samej grupy. Mimo tego, iż grupa miała być najlepsza, najciekawsza i najbardziej rozwojowa, chyba przerosło mnie wtedy odpowiednie nastawienie do tenisa - zbyt młody wiek i zbyt mało w głowie, żeby wszystko utrzymać w ryzach i skupić się wyłącznie na tenisie. Zostałem jednak przy tenisie, idąc już na studia - niekoniecznie związane ze sportem, ale studiowałem zarządzanie w języku angielskim i jednocześnie łączyłem z nauką gry dzieci i dorosłych w klubach tenisowych we Wrocławiu. Stwierdziłem, że to kierunek, w którym warto iść. Miałem dobry kontakt z dziećmi, pozytywne nastawienie z całym know-how, w jaki sposób się to odbywa. Będąc zawodnikiem i nie spełniając do końca swoich ambicji, stwierdziłem, że czas wychować kogoś, kto zostanie w przyszłości mistrzem.
W międzyczasie, podczas studiów, wyjechałem na Erasmusa do Hiszpanii. Łączyłem to z pracą w tenisowych akademiach w Madrycie i Maladze. Widziałem w tym nie tylko szansę na wyjazd do innego miejsca, ale także okazję do zdobycia doświadczenia pod kątem przyszłej kariery trenerskiej. Po czasie spędzonym w klubach we Wrocławiu czy w Hiszpanii i rozejrzeniu się dookoła - dyplom magistra wydawał mi się mało wartościowy, zwłaszcza na kierunku moich studiów - stwierdziłem, że jest to czas, by poszerzyć horyzonty. Sprawdzić się na zupełnie innym, niekoniecznie europejskim gruncie, przeżyć niesamowitą przygodę.
W ten sposób znalazłeś się na Mauritiusie. Jak do tego doszło? Zdaje się, że w tamtym czasie miałeś sporo ofert z różnych krajów.
- Przede wszystkim z Hongkongu, także z Nowej Zelandii i Wielkiej Brytanii, która stworzyłaby chyba najwięcej problemów - ze względu na papiery, które są tam wymagane. Konkretnie - certyfikaty organizacji LTA (Lawn Tennis Association). Tam szanse były najmniejsze. Hongkong był ciekawy pod kątem pieniędzy, wiadomo, a także dużo większych akademii, znacznie większego profesjonalizmu. Ale najbardziej kręciło mnie spełnianie własnych marzeń poprzez tenis. Zawsze marzyłem, by mieszkać na rajskiej wyspie, wstawać rano, łapać za deskę surfingową, a potem pójść do pracy i w dalszym ciągu łączyć tenis ze spełnianiem marzeń.
Poszukując pracy przez polskie kontakty okazało się, że na Mauritiusie mieszka Polak, który ma firmę zajmującą się świadczeniem usług tenisowych w hotelach cztero-, pięcio- czy sześciogwiazdkowych. Zacząłem rozmawiać z nim na temat sytuacji panującej na Mauritiusie, bo pierwsza myśl brzmi: przecież to Afryka. Po wielu godzinach rozmów przekonał mnie. Chwilę po obronie pracy licencjackiej stwierdziłem, że nie chcę kontynuować studiów i robić magisterki, wolę znaleźć własną ścieżkę i nią podążać.
Jakie było pierwsze wrażenie po wylądowaniu?
- Raj, po prostu raj. Byłem mile zaskoczony. Zastanawiałem się, jak to będzie - Afryka, nie wiadomo, czego do końca się spodziewać, wyspa na Oceanie Indyjskim, bardzo daleko od domu, od Polski. Przez pierwsze dni nawet mój szef niezbyt gonił mnie do pracy, tylko pokazywał mi, jak wygląda tamtejsze życie. Pierwsze wrażenia były bardzo ciekawe i przyjemne - kiedy widzisz korty z palmami i pięknymi widokami dookoła, leżące tuż nad oceanem, to musisz odnieść wrażenie, że to będzie dobre miejsce do pracy.
Za wyjątkiem upałów, które musiały przeszkadzać w treningach.
- Temperatura na pewno jest dużo wyższa, ale wszystkie ośrodki hotelowe czy Maurytyjski Związek Tenisowy, bo tam też pracowałem, tak zlokalizowały korty, że są blisko oceanu. Nie czuć wtedy zaduchu. Poza tym treningi organizuje się w ten sposób, że gramy od rana do południa, a później od popołudnia do wieczora. Co prawda jest możliwość gry w innych porach, ale czujesz się wtedy jak frytki na patelni. Można się spiec i zamęczyć.
Ty wciąż tam byłeś, a ludzie, których uczyłeś grać w tenisa, na pewno się co chwilę zmieniali - klienci biznesowi.
- Wyspa jest mocno ekskluzywna, na pewno nie są to tanie obiekty i hotele - minimum cztery gwiazdki, dodatkowo w naprawdę fajnym standardzie. Klientami byli głównie biznesmeni i ich rodziny. Zmieniali się co tydzień, co dwa tygodnie. Są zalety i negatywne strony takiej specyfiki pracy. Wydaje ci się, że skoro masz klienta tak krótko, nie trzeba się zbytnio wysilać, bo nie musi być za każdym razem efektu "wow". Masz tydzień-dwa tygodnie pracy i zmiana. Tyle że po pewnym czasie - kiedy mielisz przez 3-4 miesiące w roku po 8-9 godzin treningów, a ludzie się zmieniają, staje się to uciążliwe.
Przynajmniej część osób pewnie by się z Tobą nie zgodziła. Dobra praca, Mauritius... Gdzie ta uciążliwość?
- Za każdym razem prowadzisz podobne rozmowy: czy ktoś jest pierwszy raz na Mauritiusie, jak mu się podoba, czy nie jest za gorąco, co zwiedził i tak dalej. Miałem wrażenie, że jestem malutkim trybikiem w tej całej układance. Nie chcę nazwać tego jakoś źle, ale miałem wrażenie, że jestem tylko atrakcją. Tylko i wyłącznie atrakcją hotelową. Trzeba było robić show. Każdy hotel ma ograniczoną liczbę atrakcji, nie wszyscy też, oczywiście, korzystają z wszystkich dobrodziejstw Mauritiusa. Przychodziły do mnie osoby, które zamiast tego chcą np. przyjść na tenisa - czasem byli to klienci indywidualni, a czasem całe rodziny tych biznesmenów. W każdym razie ze zwykłych treningów tenisowych, te relacje przechodziły również na płaszczyznę towarzyską - wspólne kolacje, wspólne wyjazdy na delfiny, ryby i tak dalej. Ja nie tyle to organizowałem i zapewniałem, co byłem platformą, która mogła np. udostępnić ciekawy kontakt albo możliwość zwiedzania. Te relacje z poziomu tenisowego przeradzały się zatem w krótkotrwałą relację turystyczną.
Na przykład prowadząc obecnie akademię, spędzając ten czas z dziećmi - a z niektórymi pracuję już trzeci rok - fajne jest utrzymywanie dłuższych relacji. Cały czas trzeba ich czymś zaskakiwać, cały czas trzeb dawać z siebie maksa, ale też efekty tej pracy - dziecko wygrywa turniej, robi postępy, idzie coraz wyżej i rozwija się - są dla mnie motorem napędowym, powodują, że mogę spełniać swoje ambicje. Że zamiast miana atrakcji i odgrywania odtwórczej roli, mam coś rozwijającego i kreatywnego.
Po kilku miesiącach na Mauritiusie stwierdziłeś z kilku powodów, że pora wracać. I wróciłeś, zakładając przy okazji Akademię Tenisa V Szlem.
- Wszędzie dobrze tam, gdzie nas nie ma. Tak mógłbym to spuentować. Mimo tego, że Mauritius wydaje się super kierunkiem, jest ciepło, pięknie, niemal jak w raju i oczywiście dobrze płatna praca, bo w tym celu również tam wyjechałem, nie daje to stuprocentowej satysfakcji. Nie chcę używać jakichś górnolotnych sformułowań, ale miałem wrażenie upływającego czasu i życia. Doceniam wartość, którą jest rodzina i nie wyobrażałem sobie, bym został na Mauritiusie czy w innym dalekim miejscu, dzwoniąc np. do brata raz na pięć lat. To był jeden z głównych powodów powrotu, ale w międzyczasie pojawiła się też szansa na stworzenie swojego miejsca. Przy sprzyjających warunkach, przy polach golfowych, pojawiła się szansa otwarcia własnych kortów, własnej akademii i spróbowania sił w roli głównodowodzącego całego przedsięwzięcia. Stwierdziłem, że trzeba rzucać sobie wyzwania. W wieku 25 lat jest stanowczo za wcześnie, by iść po linii najmniejszego oporu i pracować tak, by się nie zmęczyć. Chciałem więcej od siebie wymagać, a czas na odpoczynek, leżenie na hamaku czy spacery z pięknymi widokami dookoła, przyjdzie później.
__________
W drugiej części rozmowy dowiecie się, jak wyglądają obecnie treningi i sprzęt tenisowy dla dzieci, czy to prawda, że tenis jest drogim i elitarnym sportem tylko dla wybranych, a także jak wygląda codzienne życie na Mauritiusie.